2013.09.16
Wejść na legendarny Ararat, cz. 2
Przygotowanie zwykłego człowieka z miasta do zdobycia góry Ararat musiało być niezwykłe. Nasza rzeszowianka z niepokojem stawia kolejne kroki na wyprawie.
Wyjście do I obozu, w oddali Ararat, fot. Janusz Witek
Niedziela, 7 lipca 2013r.
Hotel w Dagubayazit u podnóża Araratu. O godz. 7 schodzimy na śniadanie. Spotykamy tam inną polską grupę, która będzie z nami wędrować i biwakować. Ich przewodnikiem jest Kubi, brat Musy Okazuje się, że prezentują radykalnie różną postawę wobec wypraw w góry, niż moja ekipa. Nie mają w sobie pokory wobec tej ogromnej siły, z którą przyjdzie się nam zmagać i zachowują się tak, jakby chcieli sobie i światu udowodnić, że wszystko potrafią. Obserwując ich, przestałam się dziwić, dlaczego ludzie w górach umierają. Jak stwierdził Andrzej z naszej grupy: chodzi o to, żeby siebie przezwyciężać, ale nie żeby siebie zniszczyć. Uważam to za jedyną słuszną postawę, którą należy przyjąć wybierając się w góry wysokie. Mieć założenie, że jeśli góra pozwoli się zdobyć, to tak będzie, a jeśli nie, to trudno. Wiadomo, że każdy chce zdobyć szczyt, ale nie można tego pragnąć bez względu na wszystko inne, bo skutki tego bywają opłakane.
Dopijamy herbatę, znosimy bagaże. Droga samochodem pod Ararat zajmuje nam około godziny. Mijamy kurdyjskie wioski, pasące się konie. Pył jest wszędzie: w nosie, w oczach, na skórze. Upał. Wysiadamy na wysokości ok. 2200 m n.p.m. Czekamy, aż przyjadą konie po nasze bagaże i ruszamy. Trochę idę sama, trochę rozmawiam z Musą. Całkiem dobrze się nam gada o różnych sprawach: o Polsce, Turcji, religii... Docieramy na 2600 m, odpoczywamy w namiocie pasterskim, gdzie przez 3-4 miesiące w roku żyje kurdyjska część rodziny Musy. Dostajemy do jedzenia świeżo upieczone tortille, ser i oczywiście duże ilości herbaty. Wszystko pyszne!
Podejście do I obozu, fot. Janusz Witek.
Po godzinnym odpoczynku idziemy dalej do pierwszego obozu, który znajduje się na wysokości 3200 m. Docieramy tam po południu, namioty już na nas czekają. Dwie dwójki, jedna trójka; ja śpię z tatą. Obóz położony jest w pięknym miejscu: łąka, powyżej której są „rozsypane” wielkie kamienie, rzeczka, w której można się wykąpać, no i miejsce na toaletę za górką. W dużym, białym namiocie mieści się kuchnia, w której króluje wujek Musy. Po krajobrazie ciężko się zorientować, że jest wysoko, że mniej tlenu w powietrzu. Wystarczy za szybko podnieść się z pozycji siedzącej do stojącej i robi się czarno przed oczami. Oczywiście doświadczyłam tego zaraz po przyjściu do obozu. Muszę się bardzo pilnować, żeby nie wykonywać zbyt gwałtownych ruchów, żeby chodzić powoli i niepotrzebnie nie przyspieszać bicia serca.
I obóz, 3200 m n.p.m., fot. Andrzej Richter.
Póki świeci słońce, decyduję się choć trochę umyć w rzeczce. Woda – jak to woda spod lodowca – bardzo zimna, ale da się przeżyć. Po kolacji rozmowy, tańce lokalne przy akompaniamencie kurdyjskiego śpiewu. Oczywiście na żywo! Chłopaki są niezniszczalni. Później tańce zachodnie, jest wesoło i bardzo sympatycznie. Dobrze mi tam.
Kubi próbuje mnie i Gośkę nauczyć śpiewać kurdyjską pieśń o Araracie. Okazuje się to być absolutnie niewykonalne, po wielu próbach jestem w stanie powtórzyć tylko 2 linijki tekstu. Język kurdyjski jest tak różny od jakiegokolwiek europejskiego, że nie potrafię tego przeskoczyć.
Widok na szczyt z I obozu, fot. Janusz Witek.
Około godz. 21 kładziemy się spać. Mam przed oczami sceny dnia minionego, jestem szczęśliwa. Noc znów nieprzespana, rzucam się w śpiworze po namiocie, choć rano budzę się wypoczęta.
Poniedziałek, 8 lipca 2013r.
Śniadanie o 8, ale kiedy słońce przyświeca w śpiwór puchowy (noce są na tej wysokości jednak zimne), to trzeba wstać o 7. Długie spodnie, krótka koszulka, chusta lub kapelusz na głowę i już można pokazać się ekipie. Jemy śniadanie, żartujemy. Dziś w planie wyjście aklimatyzacyjne na 4 tysiące metrów i powrót do I obozu.
Wyjście aklimatyzacyjne, fot. Musa Saltik.
Wychodzimy powoli do góry. Musa prowadzi, ja idę za nim. Odpowiada mi miejsce tuż za przewodnikiem, bo Musa nadaje równe tempo i dzięki temu dobrze mi się idzie. Chodzenie na takiej wysokości różni się bardzo od dobrze znanych mi wypadów w Bieszczady. Nie ma mowy o szybkim kroku, idzie się powoli, noga za nogą, sporo odpoczywa, żeby dać szansę organizmowi na przyzwyczajenie się do faktu, że w powietrzu jest coraz mniej tlenu.
Powoli krajobraz się zmienia, robi się coraz bardziej kamienisty, aż w końcu po zielonych łąkach pozostaje tylko wspomnienie. Dochodzimy do 4 tysięcy, zaczynają się nieprzyjemne kamienie przy schodzeniu. Lekki stres, bo ziemia osuwa się spod stóp, ale wszyscy dajemy sobie radę. Trawersujemy aż do płatu śniegu, wtedy już możemy schodzić spokojniej i po południu jesteśmy z powrotem w „jedynce”.
Przewodnik i ja, powrót do I obozu z aklimatyzacji, fot. Janusz Witek
Wszystkim dopisują humory, mnie trochę bolą nogi, ale i tak się śmieję, jest naprawdę dobrze. Po kolacji dużo tańczymy lokalne tańce, aż robi się gorąco. Zaczynam się dziwnie czuć na żołądku, co nie wróży niczego dobrego. Problemy żołądkowe to pierwszy objaw – obok bólu głowy – choroby wysokościowej. Musa bierze mnie na bok, prowadzi do kuchni i prosi wujka o „miksturę na brzuch”. Dostaję sok z cytryny wymieszany z sodą oczyszczoną i zalany wrzątkiem, krzywiąc się wypijam. W końcu żołądek się uspokaja (to jednak nie wysokościówka!). W nocy trochę śpię, a trochę nie, jak to w namiocie na 3200 z chrapiącym tatą. O 7 rano budzi mnie słońce.
Wtorek, 9 lipca 2013r.
Tradycyjnie śniadanie o 8, a po śniadaniu pakujemy rzeczy do worków transportowych, lunch i rzeczy podręczne do plecaków i ruszamy do II obozu. Jest nieco chłodniej niż wczoraj, na postojach trzeba ubierać kurtkę lub okryć się chustą. Droga za to łagodniejsza, ale niestety mało widać, bo zachodzą chmury. Mija nas wiele objuczonych koni, które wiozą sprzęt do obozów. Wujek-kucharz nagle wyłania się z mgły na wierzchowcu i powoduje powszechny entuzjazm.
Tata i ja, pakujemy sprzęt przed wyjściem o II obozu, fot. Janusz Witek.
Objuczone konie w drodze do II obozu, fot. Janusz Witek.
Podejście do II obozu, fot. Musa Salik.
Do obozu dochodzimy około godz. 13-tej, namioty już na nas czekają. Krajobraz kamienisty, nie jest już tak wygodnie jak w „jedynce”. Tutaj to dopiero trzeba się powstrzymywać, żeby żadnych ruchów nie wykonywać zbyt szybko! Rozpakowujemy częściowo rzeczy i schodzimy do namiotu-kuchni na lunch. Jest zimno, niby termometr wskazuje 10 stopni, ale w bluzie wełnianej i kurtce puchowej wcale nie jest mi ciepło. Pewnie dlatego, że wciąż znajdujemy się w chmurze. Ciśnienie 600 hPa! Jak można się dobrze czuć przy tak niskim ciśnieniu?!
Po przekąskach wszyscy po kolei opuszczają kuchnię, ja zostaję. Piję herbatę i gadam z Musą. Mówię mu, że trochę się boję, co będzie, bo najwyżej byłam do tej pory na 4300 w Alpach. On mnie uspokaja, pokazuje zdjęcia ze szczytu. Wiem, że będę walczyć, ale niepewność pozostaje. Robi mi się coraz zimniej, wracam więc do swojego namiotu zagrzać się i odpoczywać. Niebo i góry co jakiś czas wyzierają spod chmur.
II obóz, 4200 m n.p.m., fot. Stanisław Proszak.
Około godz. 17 zaczynamy pakować rzeczy na atak szczytowy. Spodnie przeciwdeszczowe, kurtka ze sztucznego puchu, raki, później dojdzie do tego lunch box i termos z herbatą. O 18 wczesna obiadokolacja, bo nocą zaczynamy atak na szczyt. Skubię trochę zupę i drugie danie, nie mam ochoty jeść za wiele, wysokość robi swoje. Rozchodzimy się do namiotów, słuchamy z tatą muzyki, później on zasypia, ja za nic nie mogę. Przesypiam najwyżej jedną piosenkę, poza tym tylko leżę i zbieram siły. Trochę boli mnie głowa, zmęczenie i niewyspanie daje się we znaki.
Wracam myślami do rozmowy z Musą. Myślę sobie, że to takie niesamowite, znaleźć bratnią duszę wśród Kurdów. Cieszę się z tego bardzo, bo jadąc na Ararat, nie mogłam przypuszczać, że zaprzyjaźnię się z naszym przewodnikiem! Myśli o zawiłościach losu ludzkiego skutecznie zaprzątają mi głowę, dzięki czemu nie zajmuję się rozmyślaniem nad tym, co mnie czeka za kilka godzin. Słyszę, jak w namiot uderzają krople deszczu (a może to śnieg?). Ogarnia mnie niepokój, czy w nocy będzie dobra pogoda na atak szczytowy. Wprawdzie mamy w zapasie jeden dzień na wypadek złej pogody, ale myśl o spędzeniu w „dwójce” całego dnia nie jest zbyt kusząca. Na szczęście wszystko po chwili ucicha.
Tata się budzi, jest już godzina 1.00. Trzeba się ubrać i zejść na „śniadanie”. Człowiek o tej porze wciąż jest lekko otępiały nawet nie myśli o tym, że za chwilę rozpocznie się atak szczytowy...
Monika Proszak