Szanowni Państwo, w celu świadczenia usług na najwyższym poziomie, w ramach portalu TWiNN.pl stosujemy pliki cookies. Korzystanie z tej witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu.
 
Homes
Forums
FaceBooks
Kontakts

2013.09.09

Wejść na legendarny Ararat, cz. 1

Lato to okres wzmożonych wypraw wielu rzeszowian. Dziś prezentujemy wrażenia z górskiej wyprawy na Ararat w Turcji. Niespokojne pogranicze, ostatnie ślady Arki Noego i pierwsza tak daleka wyprawa autorki. To musiało zaowocować wielkim przeżyciem.

Autorka i łąki górujące nad Dagubayazit, fot. Musa Saltik.

Jeszcze w zimie tego roku tata wpadł na pomysł zorganizowania wyprawy na Ararat (najwyższy szczyt Turcji, 5137 m n.p.m.). Miała być to podróż sentymentalna, bo dokładnie 24 lata temu wraz z ekipą znajomych wybrali się z Polski do Turcji autokarem (!) zdobyć ten szczyt. Niestety walki Turków z Kurdami i trudna sytuacja polityczna uniemożliwiły im wyjście poza Dagubayazit (miasteczko, które stanowi punkt startowy wypraw na Ararat). Góra pozostała niezdobyta. Tata postanowił więc tam wrócić i zabrać ze sobą córkę – czyli mnie – na pierwszą poważniejszą wyprawę w góry wysokie.

Przyznam, że przed podjęciem decyzji „jechać czy nie jechać?” miałam sporo obaw. Po pierwsze, góry wysokie to duże ryzyko. Po drugie, do tej pory najwyżej byłam na wysokości 4300 m n.p.m. i nie mogłam wiedzieć, jak będę się czuć powyżej 5 tys. m. Ostatecznie jednak przekonałam samą siebie, że nie można dać się zniewolić lękowi, a dopóki nie znajdę się na wysokości, nie będę wiedzieć, jak zareaguje mój organizm. Teraz skorzystam z okazji i dowiem się, czy mam dar aklimatyzacji, czy nie. A okazja jest dobra, bo mam jechać z grupą doświadczonych górołazów (przyjaciół taty), od których będę mogła się uczyć. Poza tym góra nie wymaga specjalnych umiejętności technicznych – ze sprzętu „ekstra” potrzeba są tylko raki. Walczy się jedynie z wysokością i oczywiście z samym sobą, ale to wie każdy, kto kiedykolwiek był w górach.

Poza obawami w kwestii ewentualności wystąpienia choroby wysokościowej nie zdążyłam wyrobić w sobie żadnych oczekiwań co do wyjazdu. Może jedno: po cichu liczyłam, że odpowiem sobie na pytanie, co dalej robić z własnym życiem. To się jednak nie spełniło (człowiek na wysokości nie ma chęci zajmować się problemami z nizin), nauczyłam się za to jak być „tu i teraz”, jak nie zadręczać się myśleniem, jak cieszyć się wszystkim, co wokół. Wiele dobra mnie spotkało, wiele też nauczyłam się o sobie samej, choćby tego, że nigdy nigdzie tak nie odpoczęłam od wszystkiego, jak właśnie na Araracie.

Ostanie trzy dni przed wylotem upłynęły na kompletowaniu sprzętu, dokupywaniu tego, czego jeszcze brakowało (a to krótkich sportowych spodenek, ale nie za krótkich, bo jedziemy do kraju muzułmańskiego, a to cienkiej koszuli z długim rękawem), wreszcie – na pakowaniu się. Nasz bagaż składał się z lekkich plecaków ok. 30-litrowych (limit do samolotu: 8 kg) oraz z dużych worków transportowych (limit: 20 kg). Ciężkie buty, raki, buty trekkingowe, kilka kurtek, spodnie długie, krótkie, cienkie, grube... Niby krótki wyjazd, bo w górach mieliśmy być 5 do 6 dni, a jednak zabrałam ze sobą jakieś 25 kg bagażu. Na szczęście w górach chodziliśmy tylko z małymi plecakami, resztę bagażu nosiły konie z wynajętej agencji.

Wyprawa była zaplanowana i obmyślona przez tatę, ale organizacją zajęła się firma „Ararattrek.pl”. Na Ararat nie można uzyskać pozwolenia wejścia bez zatrudnienia miejscowego przewodnika. Ma to swoje dobre strony, bo kto lepiej zna warunki panujące w górach niż ten, kto się tam urodził i wychował? Agencja zapewniała nam praktycznie wszystko: zakwaterowanie w hotelach i w namiotach, posiłki w górach, konie, no i oczywiście przewodnika. Dodatkowym atutem był fakt, że firma jest prowadzona przez małżeństwo... kurdyjsko-polskie, Asię i Musę Saltik.

Nasza podróż rozpoczęła się w czwartek, 4 lipca, o godz. 4.40 w Rzeszowie. Oprócz mnie i taty było jeszcze 5 osób, w tym jeszcze jedna kobieta. Ja byłam najmłodszą uczestniczką wyprawy, tata – najstarszym uczestnikiem. Tego dnia lecieliśmy do Stambułu, tam nocowaliśmy, by rano móc wylecieć do Van. W Van rozpoczęła się największa – jak do tej pory – wyprawa mojego życia.

Piątek, 5 lipca 2013r.

Lądujemy w Van. Choć administracyjnie przynależy do Turcji, to rejon, do którego zmierzamy, nazywany jest Kurdystanem. Na lotnisku czeka na nas przewodnik, rodowity Kurd, Musa, i jego brat, Kubi. Największe zaskoczenie: Musa gada po polsku, niespodziewanie dobrze! (Później okazało się, że to nic dziwnego, skoro 8 miesięcy w roku mieszka w Polsce) Wsiadamy do busa, czekają nas 3 godziny drogi do Dagubayazit, ale zanim tam dotrzemy, będziemy zwiedzać okolicę.

Ruiny twierdzy Van, fot. Andrzej Richter.

Najpierw twierdza Van starożytnego królestwa Urartu z czasów asyryjskich i babilońskich. Jest gorąco, jestem zmęczona, chce mi się spać, bo już drugą noc z kolei wstawaliśmy o 4 nad ranem. Po zwiedzaniu zatrzymujemy się na posiłek, zamawiamy dania obiadowe (kebab!). Kelnerzy przynoszą niekończącą się ilość przystawek: świeżo wypiekane placki tortilli, sałatki, pasty, woda, dopiero później na stole pojawia się danie główne, a po nim – turecka herbata bez ograniczeń (wszystko w cenie ok. 19zł od osoby!). Jestem zaskoczona jakością i smakiem dań. Musa mówi, że Polakom zawsze tu jedzenie smakuje, a my jesteśmy tego kolejnym przykładem.

Wodospady, fot. Andrzej Richter.

Jedziemy nad wodospady, pijemy piwo. Nasi przewodnicy nie piją – muzułmanie mają zakaz picia alkoholu, za to palą papierosy w ogromnych ilościach (niestety).

W końcu dojeżdżamy do Dagubayazit, gdzie spędzimy w hotelu dwie noce. Pokoje są na 6-tym piętrze z widokiem na Ararat! Ale żeby nie było zbyt pięknie, winda nie działa, więc mamy pierwszy trening przed trekkingiem. Góra wywołuje duże wrażenie, oczywiście też strach – czy podołam, czy pogoda się uda...

Spacerujemy po miasteczku, pierwszy raz mam okazję poznać, jak wygląda zwykłe życie w Turcji, a może raczej w Kurdystanie. Do tej pory bywałam w miejscowościach turystycznych, gdzie to „prawdziwe” życie było niedostępne, a tutaj wszystko jak na dłoni. Kwitnie handel owocami i warzywami, co chwilę docierają do nas zapachy z restauracji (udawany kebab w Polsce chyba już nigdy nie będzie mi smakował). Życie płynie spokojnie, a czas odmierzany jest kolejnymi porcjami herbaty podawanej w charakterystycznych „tulipanowych” szklankach, parzonej w stojących na ulicy samowarach.

Meczet, fot. Musa Saltik.

Wszędzie praktycznie sami mężczyźni, tak samo na ulicach jak i w knajpach, bo – jak powiedział Musa – tutaj kobieta ma władzę w domu, a mężczyzna – poza domem. Jeśli już pojawiają się kobiety, to są ubrane w długie suknie czy płaszcze i mają zakryte włosy. Mimo, że jest gorąco, mnie także jakoś niezręcznie jest chodzić w koszulce na ramiączkach. Zawsze mnie to oburzało, że kobiety w Turcji muszą się zakrywać, ale teraz powstrzymuję się od oceny. Uznaję, że muzułmańska kultura jest odmienna od naszej, co wcale nie musi automatycznie oznaczać, że gorsza. Uderza mnie fakt, że tutejsi mężczyźni posiadają wszelkie cechy, które kobiety lubią znajdywać u mężczyzn: są silni, odpowiedzialni, zaradni... Myślę wtedy, że jednak tradycyjny podział ról w społeczeństwie ma swoje dobre strony (co nie znaczy, że nie ma też tych złych, oczywiście).

Wieczorem spotkanie integracyjne i pierwsza noc w hotelu, która – jak się później okazało – była jedyną przespaną przeze mnie w całości podczas wyprawy.

Sobota, 6 lipca 2013r.

O 8 spotykamy się na śniadaniu hotelowym. Jemy, pakujemy się do busa, jedziemy zwiedzać okolicę. Jestem wdzięczna tacie, że nie zaplanował na ten dzień od razu wyjścia w góry, bo dzięki temu możemy zebrać siły na nizinach. Najpierw kawa po turecku w knajpie z olbrzymim tarasem (kawa niesmaczna, za to widok jak najbardziej), później zwiedzanie pałacu Ishaka Paszy z XVIII wieku.

XVIII-wieczny pałac Ishaka Paszy, fot. Andrzej Richter.

Pałac położony na niewielkim płaskowyżu otoczonym przepaściami porównywany bywa do pałaców z opowieści Tysiąca i Jednej Nocy. Budowano go prawie 100 lat, a dziś jest w dużej mierze zrujnowany... Dalej meczet, do którego – o dziwo – wchodzę w krótkich spodniach! Koranu do ręki wziąć nie mogę, bo trzeba najpierw dokonać rytuału oczyszczenia.

Fragment detali pałacu Ishaka Paszy, fot. Andrzej Richter.

Podjeżdżamy pod granicę z Iranem, a później zwiedzamy krater po meteorycie, który spadł w obszarze przygranicznym w 1892r. Jest to drugi co do wielkości krater na świecie! Trzeba uważać przy robieniu zdjęć, żeby nie sfotografować zasieków wojskowych, bo żołnierze mogą kazać usunąć zdjęcia.

Widok olbrzymiego krateru a na horyzoncie ośnieżony Ararat, fot. Sławomir Kruk.

Jedziemy do muzeum Arki Noego. Na łące zrekonstruowany obrys łodzi, w muzeum zdjęcia z prowadzonych tam badań archeologicznych, próbujących potwierdzić tezę, że to właśnie pod Araratem, kiedy wody potopu opadały, zatrzymała się Arka Noego. Osobliwe doświadczenie dla katolika.

Na koniec zostało zwiedzanie wiosek kurdyjskich. Wciąż nie mam pewności, czy ludzie mają tutaj gorsze życie niż my na Zachodzie. Choć warunki trudne (a nawet bardzo trudne), to jednak życie płynie bez pośpiechu, bez miejskiego zgiełku, pogoni za karierą, za to w otoczeniu natury. Zatrzymujemy się na wysokości ok. 1900 m n.p.m., wysiadamy z samochodu i podziwiamy zielono-fioletowe łąki.

Prawie cały czas towarzyszy nam widok Araratu. Góra nie daje o sobie zapomnieć ani na chwilę.

Wracamy do miasta, wieczorem kończymy pakować rzeczy, dzieląc je na te, które zostawiamy w depozycie i te, które bierzemy ze sobą na trekking. Noc już bardziej niespokojna, myśli krążą wokół tego, jak będzie tam, na górze...

Widok na Ararat z pokoju hotelowego, fot. Andrzej Richter.

To w następnym odcinku...

Monika Proszak

  

Mglisty i tajemniczy Ararat to ukoronowanie wyprawy. Ale najtrudniejsze chwile miały dopiero nadejść.
Niezwykłe przygotowanie zwykłego człowieka do wejścia na Ararat. Kolejne niepewne kroki na wyprawie.
Nick:
Mail:
Treść:
 
Wszystkie pola są wymagane.
twinn> Tutaj możesz wyrazić swoją opinię na temat tego artykułu.
Andrzej> Miło czytać o wyprawie w której brało się udział. Czekam na następne odcinki :)
 



Będą kursować na trasie pomiędzy lotniskiem, a centrum Rzeszowa średnio co godzinę. Linie 51 i 53 zastąpią linię „L”
Za nami Piknik Nauki Eksploracje, a przed nami, już w najbliższą sobotę, 9 edycja Dnia Odkrywców.
RARR umożliwi podkarpackim przedsiębiorcom kontakty biznesowe na targach w Hanowerze. Inni już skorzystali.
W stolicy Podkarpacia przeprowadzono casting do siódmej edycji programu. Sprawdzaliśmy, kto wystartował.
Rzeszów świętował 25-lecie brygady Podhalańczyków . Największe wrażenie zrobił oczywiście pokaz sprzętu.
Świętujemy 25-lecie utworzenia 21 Brygady Strzelców Podhalańskich. W Rzeszowie oznacza to huczne obchody.
W tym roku znacznie bezpieczniej będzie można planować urlop. A jak wakacje, to liderem wciąż pozostaje Grecja.
Zapraszamy do zapoznania się z tegorocznymi atrakcjami, jakie czekają na Was w rzeszowskich muzeach.
Znamy już decyzję w sprawie stalowej kładki biegnącej nad torami stacji Rzeszów Główny.