2017.10.16
Kiedyś to się piło - z bąbelkami i bez
Lato za oknem. Wakacje i wysokie temperatury. To dobry czas, aby porozmawiać o… napojach. Ale to nie będą te, po które możemy sięgnąć codziennie w sklepie. Moja opowieść będzie dotyczyć zapomnianych i nieistniejących marek, a podróż jaką odbędziemy zaprowadzi nas w czasy nie tak bardzo odległe: w lata drugiej połowy XX wieku, gdy w naszym pięknym kraju nad Wisłą Coca Cola była symbolem luksusu i wolności. Tę krótką podróż sentymentalną dedykuję wszystkim: tym, którzy pamiętają syfony i saturatory oraz tym, którzy nie mają o nich pojęcia…
|
|
fotografie oryginalnych etykiet napojów z kolekcji autora |
|
|
|
Jeszcze nie tak dawno w Rzeszowie, na placu obok dworca autobusowego PKS, szczególnie letnią porą, parkowały osobliwe pojazdy: prostokątne pudła na dwóch, szprychowych kołach, z daszkiem przeciwsłonecznym. Jasnozielone, niebieskie albo białe stanowiły charakterystyczny detal miejskiego pejzażu. Saturatory! Tak nazywały się te koromysła, w których za symboliczną opłatą 50 groszy można się było napić sodowej wody prosto z sieci, a dopłacając złotówkę skosztować napoju w wersji luksusowej, czyli: z sokiem malinowym, którego zapasy zgromadzone były w charakterystycznych naczyniach, zamontowanych na pulpicie saturatora. „Woda z wózka” miała wielu amatorów, mimo że w świetle dzisiejszych norm higienicznych parę rzeczy było nie do przyjęcia: woda, którą zasilano agregaty urządzenia była zwykłą kranówą, podrasowaną dwutlenkiem węgla z butli podpiętej do kompletu, a szklaneczki wielokrotnego użytku, w których podawano napój, płukane były w sposób dość… umowny: przy pomocy „spryskiwacza” uruchamianego przez miłą panią obsługującą saturator. Pyszne! Ale ponieważ już w tamtych czasach lubiliśmy innowacyjne projekty, można było spotkać i u nas zmechanizowaną wersję saturatora: sporych rozmiarów niebieską szafę, z podświetlanym napisem „woda sodowa”, urządzeniem wrzutowym i niszą na musztardówki, to jest: szklanki na wodę (nierzadko zabezpieczane przed amatorami miejskich pamiątek konkretnym… łańcuchem :-) Ot, taki bankomat do wydawania wody sodowej, pradziadek automatów sprzedających dziś kawę, czekoladę albo batoniki :-) Urządzenia takie można było spotkać obok wejścia do Domu Handlowego Pionier, vis a vis dworca PKS albo na ulicy 3 Maja, obok Delikatesów, no i oczywiście – na dworcu PKP. Serwowały wodę czystą oraz z sokiem, przyjmowały bilon 50 groszy, jeden złoty i kombinacje tych nominałów. Były obok saturatorów wózkowych bardzo charakterystycznym motywem miejskiego wodopoju, dystrybuującego atrakcję dla spragnionych: dwa atomy wodoru i jeden atom tlenu wzbogacane dwutlenkiem węgla, to jest: wodę sodową. W gorące dni po „wodę z wózka” albo „z szafy”, ustawiały się kolejki chętnych: chętnych do ugaszenia pragnienia i podzielenia się z bliźnimi… własną florą bakteryjną.
|
|
fotografie oryginalnych etykiet napojów z kolekcji autora |
|
|
|
A w naszych domach, w warunkach kameralnych, rarytas ten (czyli: sodową wodę) zapewniały inne wynalazki, dziś trochę zapomniane, których nazwa dziś, kojarzy się raczej z hydrauliczną instalacją odpływową, czyli: syfony. Klasyczne, szklane, które po zużyciu zawartości oddawało się do sklepu spożywczego celem ponownego napełnienia, oraz te wielokrotnego użytku, które wystarczyło napełnić kranówą, a potem używając naboju ze sprężonym gazem nasycić bąbelkami. Sztuka polegała na szybkim i sprawnym wkręceniu „bombki” z dwutlenkiem węgla do głowicy syfonu, z charakterystycznym psssssssssyt! I gotowe. Urządzenie można było postawić na honorowym miejscu zastawionego stołu. Dziś można jeszcze trafić na aukcjach tego typu gadżety, oryginalne i z epoki, produkcji czeskiej, enerdowskiej albo węgierskiej, są też dostępne naboje z dwutlenkiem węgla. Kto zechce, może spróbować smaku czystej, rzeszowskiej wody, która stała się sodową. Hokus pokus!
Ale w tamtych, dziwnych, ale w sumie wesołych czasach mieliśmy jeszcze i inne mokre rarytasy z gazem i bez, gotowe do kupienia i wypicia, które dziś możemy wspominać z sentymentem lub jak kto woli… obrzydzeniem.
|
|
fotografie oryginalnych etykiet napojów z kolekcji autora |
|
|
|
Zatem po kolei: woda sodowa zwykła, nasycona dwutlenkiem węgla, nazywana Wodą Stołową. U nas była to też słynna Rzeszowianka, z charakterystycznym logo na etykiecie: babeczką w ludowym stroju, wylewającą życiodajną strugę z dzbana. Odjazd! Dacie wiarę, że nie było wtedy w ogóle w sprzedaży wody mineralnej niegazowanej? A z mineralnych, nibyleczniczych była jedynie Celestynka i Wysowianka? To były najtańsze możliwości ugaszenia pragnienia w sklepie (a właściwie: obok sklepu) Społem. Wyższa półka to wody smakowe: Oranżada Wyborowa i Mandarynka, ta druga z charakterystycznym obrazkiem z pomarańczką. Później, w latach 80. w sklepach pojawił się napój gazowany o smaku pomarańczowym, słodzony pod tytułem Orange. Nasza krajowa wersja kapitalistycznej Fanty. Rarytasem była Cytroneta – napój gazowany wykonywany na soku cytrynowym oraz Herbavit – bąbelkowiec w wersji cytrynowej oraz mandarynkowej. A kto pamięta Złotą Rosę albo Jantar? Ta pierwsza to gazowana woda na soku naturalnym a drugi – napój na bazie miodu. A przepyszny, pomarańczowy Ptyś w dużych, półtoralitrowych butlach? Ot, były sobie czasy… Myślę, że reprodukcje oryginalnych etykiet z moich zbiorów odświeżą niektórym pamięć. Oprócz wymienionych wyżej napojów są tam też te mniej znane, bo w kolekcji mam ich dużo więcej, ale wszystko w tak krótkiej historyjce się nie zmieści :-)
|
|
fotografie oryginalnych etykiet napojów z kolekcji autora |
|
|
|
Na zakończenie tej wyliczanki będzie klasyka i jednocześnie niedościgniona próba osiągnięcia pułapu najsłynniejszych smaków orzeźwiających, czyli: Quick Cola i Polo Cocta, ta ostatnia zwłaszcza dość charakterystyczna, bo spopularyzowana przez pop-kultowy film Juliusza Machulskiego.
Na fotografiach kilka wersji etykiet z różnego czasu produkcji. Barwa i smak w pewnym stopniu naśladowały Pepsi i Coca Colę (a może raczej: wyobrażenie o nich). Ta pierwsza zresztą (Pepsi) dostępna była w peerelowskich sklepach, w długich, charakterystycznych butelkach, druga (Coca Cola) – raczej tylko w Pewexach, przy czym wersja w puszce, to był prawdziwy kosmos i zupełna innowacja! (Chodzi o puszkowane napoje gazowane, bo inne np. niezłe soki Dodoni były popularne i dostępne w sprzedaży). A jeśli już o napojach w puszkach: nie podjąłbym się tłumaczenia tego fenomenu współcześnie żyjącym młodym ludziom, którzy nie zrozumieją nigdy, że w sklepach nie było kiedyś piwa czy Fanty w puszce, a kolekcjonowanie pustych opakowań po tychże rarytasach – to był sport na miarę filatelistyki… Dla mnie, poza wspomnieniem czasów, w których dorastałem, jest to także część historii kultury materialnej, popularnej i smak pewnej epoki: gdy tak parkowaliśmy nasze „podrasowane” Wigry i Flamingi pod społemowskim sklepem przy ulicy Kochanowskiego, i wpadaliśmy na 0,33 litra gazowanego smakołyku. W wersji z wodą. Bo sucha innowacja PRLu, czyli: oranżada w proszku… to zupełnie inna, nie mniej barwna historia. Smakołyk wysokiej klasy, sprzedawany w papierowych torebeczkach należało rozpuścić w wodzie (były nawet bąbelki! :-). Oczywiście nikt tego nie robił i „oranżadę” wsuwało się na sucho, prosto z ręki - im bardziej brudnej, tym lepiej smakowała! Odmiany były różne, najczęściej o smaku pomarańczowym i cytrynowym, ale były też udające colę. W latach 70. w kioskach Ruchu pojawiła się też wersja ekskluzywna proszkowanych napojów, w foliowym, metalizowanym opakowaniu. Nazywała się Polfinka i smakowała całkiem nieźle. Co ciekawe, Polfinka była także dostępna w rozpuszczalnych tabletkach: wielkością podobnych do tych, w jakich kupowało się Calcium, czyli: wapno musujące. Potem większość rarytasów zniknęła z rynku. Serię kryzysową zamykały niegazowane napoje w woreczkach, z dołączaną rurką do picia. Woreczki były zwykłe, przezroczyste a smak napojów – trudny do zidentyfikowania. Dominowały dwa kolory: żółty i czerwony. Ten pierwszy niby malinowy a drugi, chyba cytrynowy. Według mnie smakowały jak rozpuszczone w wodzie landrynki albo galaretka owocowa… Mniam!
To na dziś tyle z kolejnego, sentymentalno wspominkowego frontu. Za tydzień wymyślę coś innego, a teraz… idę się napić ORANŻADY. Może jakąś w sklepie jeszcze znajdę…
P.S. Ponieważ tak jakoś mi się udało na zakończenie wymienić nazwy popularnych rumaków dwuśladowych z tamtych czasów, pewnie następnym razem powspominamy trochę na ten temat. Jest o czym. :-)
Tekst: Shepard