2017.05.10
SZKLANA MENAŻERIA Dyrektora Nowary
Wybór dobrego tematu na sztukę, to też sztuka. Na deskach Teatru Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie Jan Nowara zaryzykował adaptację amerykańskiego klasyka sprzed lat i doskonale wpisał się w nasze czasy. Widzów przeszły dreszcze.
„Szklana menażeria”, to jedno z wielu udanych dokonań twórczych Tennessee Williamsa, amerykańskiego dramaturga, prozaika i poety. Na swoim koncie ma on również inne wielkie dzieła jak choćby „Kotka na gorącym blaszanym dachu”, czy to najsławniejsze, czyli „Tramwaj zwany pożądaniem”. Ale to właśnie „Szklana menażeria” jest moim ulubionym dziełem Williamsa. Ponadczasowość tej historii jest zdumiewająca. Choć z drugiej strony nie ma się czemu dziwić, nic tak nas nie porusza jak rozterki prawdziwego życia. I właśnie one, zaczerpnięte z osobistych doświadczeń Williamsa, stały się inspiracją przy tworzeniu dramatu. Oprócz niewątpliwego talentu literackiego autora, zapewne właśnie to jest przyczyną popularności, jaką nieprzerwanie cieszy się „Szklana menażeria”.
Dramat Tennessee Williamsa od jego debiut na Broadwayu w 1945 roku, wciąż pojawia się na deskach teatrów na całym świecie. Doczekał się także paru ekranizacji filmowych. Ostatnia, bardzo udana, z 1987 roku z młodziutkim Johnym Malkovichem w obsadzie. Za każdym razem reżyserzy podejmujący wyzwanie przedstawienia „Szklanej menażerii” starają się odkryć przed widzem w tym zamierzchłym dziele coś nowego. Na tle zmieniającej się rzeczywistości i świata, udowodnić, że człowiek bez względu na czasy w jakich żyje, przeżywa podobne dylematy oraz dramaty moralne i emocjonalne.
W dzieciństwie wielu z nas marzy, kim chcemy zostać i jak potoczą się nasze losy. Później jakże często plany te weryfikowane są przez życie. To proces, który dzieje się w nas przez lata. Budujemy świadomość, podejmujemy decyzje, doświadczamy wielobarwności życia, ale nasza droga jest w dużej mierze wypadkową różnych okoliczności zewnętrznych. Ten rozdźwięk pomiędzy marzeniami i możliwościami to wielki dramat życia człowieka. Po czasie dopiero odkrywamy, kim się staliśmy.
O tym jest właśnie „Szklana menażeria” z tym, że bohaterowie sztuki i ich wybory zawczasu zadają nam pytania, które wcześniej czy później pojawiają się w życiu. Pobudzają w nas pamięć własnych doświadczeń i uświadamiają wzajemny wpływ na siebie osób najbliższych. Od nas widzów zależy, jak głęboko damy wciągnąć się w tą grę i pozwolimy sobie na własne odpowiedzi.
Poraniona rodzina w centrum uwagi
„Szklana menażeria” jest dramatem dziejącym się w zaciszu rodzinnym. Ojciec przed laty porzucił swoją rodzinę, zostawiając żonę z dwójką dzieci. Matka Amanda Wingfield żyjąc nieustannie przeszłością, powraca do barwnej młodości, zanudzając dzieci wciąż tymi samymi opowieściami o swoim niebywałym powodzeniu wśród mężczyzn i szaleństwach młodości. Jednocześnie pragnie dla swoich dzieci dużo lepszego życia niż ostatecznie sama miała. Dlatego swoje niespełnione pragnienia stara się realizować w ich życiu. Szczególnie wygórowane oczekiwania kieruje w stronę swojej jedynej córki Laury, nie zauważając, jak zupełnie inny charakter i naturę ma jej latorośl. Laura jest niezwykle wyciszoną osobą, skupioną na swoich kompleksach, bardzo wrażliwą i kruchą emocjonalnie. Kruchą, jak jej kolekcja szklanych figurek zwierząt, gromadzona przez lata, nazywana przez jej matkę szklaną menażerią.
Względem kolejnego bohatera tego dramatu, syna Toma, matka ma także spore wymagania. Z jednej strony obarcza go rolą głowy rodziny, dlatego w jej rozumieniu powinien zapomnieć o swoich młodzieńczych marzeniach i zarabiać na utrzymanie jej oraz nieporadnej życiowo Laury. Z drugiej zaś strony, chce by syn żył według jedynego słusznego, jej zdaniem, schematu mężczyzny, który powinien być atrakcyjny dla otoczenia, poprzez popłatną pracę, schludny wygląd i dobre wykształcenie. Nie rozumie marzeń swojego dziecka wykraczających poza dotychczasowe życie.
Tom rozdarty jest pomiędzy zupełnie nie interesującą go codzienną egzystencją, a marzeniami o ciekawym życiu gdzieś w barwnym świecie. Nudna praca w sklepie obuwniczym i życie u boku zagubionej, niespełnionej życiowo i nieustannie wymagającej matki oraz odciętej od realiów życia siostry, przytłaczają go tak bardzo, że coraz częściej zazdrości ojcu podjętej przed laty decyzji o porzuceniu rodziny. Jednocześnie nienawidzi go za to, że to on właśnie ponosi bolesne konsekwencje decyzji swojego rodzica.
Ten wypracowany przez rodzinę Wingfieldów dziwny schemat funkcjonowania w pewnym momencie mąci swoją wizytą w ich domu Jim O'Connor. Jim zaproszony do Wingfieldów przez Toma rozbudza w domownikach nowe emocje i uczucia, a jego wizyta mocno wpłynie na dalsze losy tej rodziny.
Rodzina Wingfieldów dzisiaj
Wybierając się na ten spektakl miałam mieszane uczucia. Cóż jeszcze ciekawego i nowego odkryje przede mną kolejna realizacja „Szklanej menażerii”, którą widziałam już w paru różnych odsłonach w teatrze i w kinie? Muszę jednak przyznać, że reżyserowi Nowarze udało się mnie zaskoczyć. Szłam do teatru pełna obaw, a okazało się, że zrobiłam sobie wakacje od własnej rzeczywistości, jednocześnie patrząc na nią z innej perspektywy. Przeszedł mnie dreszcz emocji i to nie jeden raz.
Zacznijmy od ciekawego zabiegu technicznego. Reżyser Jan Nowara zdecydował się potraktować nas widzów jednocześnie w roli odbiorców i współuczestników spektaklu. Zaprosił nas na scenę, burząc tym samym tradycyjną koncepcję oglądania sztuk w naszym teatrze. Przez ten zabieg siłą rzeczy ograniczył grono odbiorców, jednocześnie jednak mocno zadziałał na podświadomość, każąc zastanowić się widzom, jak często oni sami stykają się z poranionymi, czasem wręcz dysfunkcyjnymi rodzinami, być może swymi własnymi...
Już wchodząc na scenę czułam się jak gość zaproszony do czyjegoś mieszkania. Miejsca dla widzów ustawione były po każdej z czterech stron wnętrza, którego ściany zarazem służyły jako wielkie przestrzenie projekcji multimedialnych. Scenografia była oszczędna i ledwie sygnalizowała domowe klimaty. Przedmioty służyły do opowiadania historii bohaterów, a poczesne miejsce wśród nich zajmowała kolekcją Laury – szklana menażeria. Całości dopełniała przejmująca muzyka i dźwięki, zarówno odtwarzane z offu jak i na żywo.
Aktorzy, byli świetni w niebyciu sobą
Kiedyś wspomniany już w tym tekście aktor filmowy i teatralny John Malkovich powiedział, że czasem zdarza mu się nie wiedzieć praktycznie do samego końca, czyli do pierwszych dni zdjęciowych, jaki jego bohater będzie. Oczywiście wie, kogo gra i jaki mniej więcej ładunek emocji ma mieć ta postać, ale to te pierwsze chwile na planie decydują, jak poprowadzi swoją rolę i wreszcie, czy on sam zachwyci się bohaterem, którego tworzy i to bez względu na to, czy jest on pozytywną czy negatywną postacią fabuły. Oczywiście na efekt końcowy ma wpływ wiele czynników, ale jeżeli on w stu procentach czuje swojego bohatera, to i widz oglądając film nie będzie na ekranie widział Malkovicha tylko tego konkretnego bohatera. W teatrze jest podobnie, tyle że dużo trudniej, bo tu trzeba grać bez przerwy, bez cięć, ani na chwilę nie tracąc kontaktu z postacią, jaką się kreuje. Inaczej straci sie wiarygodność dla widza i zaprzepaści pracę pozostałych aktorów, bo oni też muszą wierzyć w to, że ich partner jest autentyczny.
Nowara najprawdopodobniej miał świadomość, że przy adaptacji bardzo znanego dzieła musi zadbać o szczegóły i dobrze przemyśleć każdy aspekt reżyserowanej sztuki. W tej sytuacji nie mógł pozwolić sobie przede wszystkim na przypadkowość w doborze obsady. I tak się stało, według mnie nie można wymarzyć sobie lepszych aktorów do ról, jakie zagrali w jego interpretacji „Szklanej menażerii”.
Reżyser ma „nosa” do utalentowanych twórców, szczególnie tych młodego pokolenia. I tym razem dobrze wybrał, obsadzając młodego aktora w wymagającej roli. Mam na myśli Mateusza Marczydło, który wciela się w rolę Toma Wingfielda, która zresztą w tej realizacji „Szklanej menażerii” została dużo bardziej rozbudowana niż, jak mi się wydaje, w oryginalnej wersji dramatu Tennessee Williamsa. Zabieg ten okazał się strzałem w dziesiątkę, bo młody aktor okazuje się być prawdziwym scenicznym zwierzęciem. Porywa widza nieomal od początku, wciąga w swój kłębek emocji i frustracji. Operuje nie tylko słowem, ale niezwykle spójnie także całym swoim ciałem, tworząc pełnokrwistą postać Toma.
Laura Wingfield, to również wymagająca rola, choć z zupełnie innym wachlarzem uczuć. Nie tak pełna i barwna jak Tom, ale może właśnie przez niemożliwość przypisania jej zbyt dużej ekspresji ruchów i słów trudna do zagrania. Bo przecież trzeba jakoś złapać kontakt z widzem i wciągnąć go w lęki swojej bohaterki. Delikatna, spokojna, a jednocześnie rozsadzana przez skrywane emocje Laura, to Joanna Baran, która wpasowała się nieomal idealnie w graną przez siebie postać.
Joanna Baran wraz z Michałem Chołką, który tu wcielił się w rolę gościa domu, Jima O'Connora, to kolejna odsłona, ciekawej gry aktorów. Emocje, taniec, poważne rozmowy o życiu... Obydwoje świetni w interpretowaniu swoich postaci.
A na „deser” zostawiłam sobie najważniejszą postać dramatu, czyli udręczającą swoje dzieci matkę Amandę Wingfield, a w tej roli boską Annę Demczuk. Przez 35 lat pracy artystycznej rzeszowska publiczność miała okazję widzieć ją w wielu rolach, jednak ostatnio najbardziej zapamiętana jest i wciąż oglądana w monodramie „Mój boski rozwód”. Być może, że świeża pamięć tej roli dodatkowo pomogła zarówno aktorce jak i widzom swoiście czytać postać Amandy. Nie straciła ona jednak nic na swej oryginalności. Demczuk jako pani Wingfield dała popis starej dobrej szkoły aktorskiej, nadając swojej postaci koloryt, wyrazistość i pełną emocjonalną wibrację. Z przyjemnością zobaczę Annę Demczuk jeszcze raz w tej roli, jak zresztą i całą obsadę tego spektaklu.
Na sam koniec zostawiłam sobie jeszcze jednego „aktora” tego spektaklu – widza.
Widzowie są tak ulokowani na scenie, że mogą nie tylko śledzić akcję sztuki, ale mogą również obserwować innych widzów. A ja lubię obserwować ludzi i ich zachowania. Dlatego nie tracąc kontaktu z tym, co działo się w centrum sceny, z wielu widzów moją uwagę przyciągnął pewien starszy pan. Miał może 60 lat, może trochę więcej. Zastanowiło mnie, czy często bywa w teatrze, czy może był to jego pierwszy raz od dłuższego czasu, albo pierwszy raz w ogóle? Z jego twarzy można było wręcz czytać myśli. Był jak dziecko w skórze dorosłego. Widać było, że dał się porwać historii i przeżył ją w pełni. Na końcu spektaklu jego oczy się zaszkliły, nie wiem czy ze wzruszenia, czy z zafascynowania. Dla mnie to również było ciekawe przeżycie, móc śledzić nie tylko głównych aktorów spektaklu ale i emocje tych, którzy go odbierali.
Barbara Kędzierska